Wznowiony raport Piotra - Azja i Ameryka Południowa.

Data publikacji: środa, 6 lipiec 2011

Piotr Dłużyński: Raport z podróży 2010/2011 przez Azję i Amerykę Południową


Życie jest nieprzewidywalne, pisze nam przeróżne scenariusze. Z reguły takie jakich nie przewidujemy i których się nie spodziewamy. Mój 4-miesięczny backpacking po Azji zamienił się na 9-miesięczny backpacking po Azji i Ameryce Południowej. Wszystko dzięki love story która zdarzyła mi się po drodze. Ale po kolei.
Ostatnią relację napisałem z północnej Tajlandii. Potem kontakt się urwał. Wina leży częściowo po mojej stronie i częściowo po stronie zdarzeń ode mnie nie zależnych.
Po trekkingu w okolicach Chiang Mai i świętowaniu przegranej Niemiec w Pucharze Świata, ruszyliśmy do Laosu. Po całodniowej i całonocnej przeprawie autobusami i łódkami, dotarlismy do Luang Prabang. Spędziliśmy tutaj kilka dni podziwiając laotański spokój, liczne świątynie buddyjskie, kibicując Hiszpanii w meczu z Holandią. Tutaj podjęliśmy też decyzję o tym, że nasz 4-osobowy dream team się rozpada. Ruszyliśmy razem do Vang Vieng, bawiliśmy się dobrze na tubbingu, na skuterach podziwialiśmy okolice i pola ryżowe. Stąd jednak każdy udał się w swoją drogę. Hinesh został dłużej w Vang Vieng, Pancha pojechała do Wietnamu z innymi Chilijczykami, natomiast Macarena i ja pojechaliśmy przez Vientiane na południe Laosu po relaks, na wyspę Don Det. Tam razem z Macareną cieszyliśmy się spokojem, uprawiając narodowy sport Laotańczyków, czyli leżeliśmy na hamaku przed naszym bungalowem.
Po tych kilku dniach relaksu, udaliśmy się do Kambodży. Zaczęliśmy eksplorowanie tego kraju od stolicy, czyli Phnom Penh. Tutaj też zaliczyliśmy wizytę w szpitalu, ponieważ Maca miała problemy z poparzoną nogą i potrzebowała antybiotyków. Po obejrzeniu więzienia Tuol Sleng, czyli S-21 oraz Pól Śmierci można zwątpić w to, czy człowiek na pewno jest cywilizowany. W obu miejscach można oglądać dowody okrucieństw i eksterminacji narodu Kambodży przez Czerwonych Khmerów pod dowództwem Pol Pota. Były to czasy, kiedy wymordowano prawie 20% ludności kraju, a noszenie okularów było wystarczającym powodem aby stracić życie w męczarniach. Mimo tak strasznych doświadczeń, Khmerowie są pogodnym i radosnym narodem, potrafiącym się cieszyć życiem.
Z Phnom Penh udaliśmy się do Sihanoukville, z nadzieją że spędzimy trochę czasu na plaży w słońcu. Pora deszczowa jednak była w pełni, deszcz padał codziennie po kilkanaście godzin, dodatkowo było tam strasznie zimno. Pojechaliśmy stamtąd nocnym autobusem do Siem Reap, miejscowości wypadowej do zwiedzania kompleksu świątyń Angkor.
Angkor jest niebywałe, urzekające, powalające. Trzy dni zwiedzania tego miejsca to za mało. Naszą ulubioną świątynią była Bayon. Jest to świątynia, w której główną rolę odrywają setki posągów twarzy. Robią one niesamowite wrażenie w czasie zachodu słońca, kiedy cienie tworzą niesamowitą aurę.
Tutaj kończyła się moja część podróży po Azji. Stąd miałem lecieć do Indii, Macarena natomiast wracała przez Australię do Chile. Był to ciężki czas dla nas, pożegnanie bolało okropnie. Mieliśmy plany kto do kogo przyjeżdża w następnym roku, ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy dane nam będzie jeszcze kiedykolwiek się zobaczyć. Jednak jak już wspomniałem, życie pisze nam różne scenariusze.
Z ciężkim sercem opuszczałem Azję Południowo-Wschodnią. Zaznałem tu wspaniałych przeżyć, miłości, spotkałem cudownych ludzi, codzinnie spotykałem się z uśmiechem lokalnej ludności. Rzucałem się na głęboką wodę. Wielu doświadczonych podróżników twierdzi, że jeśli potrafisz samodzielnie podróżować po Indiach, to żaden inny kraj nie jest dla ciebie straszny i ciężki.
I rzeczywiście, Indie to zupełnie inny świat. Jakby świat w świecie. Myślałem, że chaos i szum Azji Południowo-Wschodniej jest nie do pobicia, ale się zdziwiłem. Chaos, brud, hałas, bałagan, ilość ludzi – tutaj wszystko zyskuje nową definicję.
Na początek ruszyłem do Amritsar, aby zobaczyc najświętsze miejsce Sikhów, czyli Złotą Świątynię. Znalazłem tam darmowe miejsce do spania w gurudwarze, obok innych pielgrzymów, kilka metrów od Złotej Świątynii. Dzięki poznanym wcześniej Sikhom, za grosze udało mi się dostać i obejrzeć ceremonię zamknięcia granicy pakistańsko-hinduskiej. Wieczorem udałem się ponownie podziwiać zdobioną w całości czystym złotem świątynię, potem w przyświątynnej stołówce zjadłem darmowy pyszny posiłek. Sikhowie są niezmiernie dobrymi ludźmi, gotowi oddać wszystko aby pomóc drugiej osobie, niezależnie od wyznania.
Nastepnie przez Dharamsalę (stolicę Tybetańczyków na uchodźstwie), dotarłem do Manali, skąd chciałem się udać do stolicy Ladakhu, Leh. Po drodze dołączyłem się do grupki młodych Polaków, z którymi podróżowałem po północy Indii.
Ponieważ w Leh doszło do powodzi, nie było możliwości aby się tam dostać. To popsuło nasze plany, dlatego postanowiliśmy wynająć samochód terenowy z kierowcą i udać się do równie pięknej Spiti Valley. Po znalezieniu odpowiedniego auta i kierowcy, ruszyliśmy na tydzień w hinduskie Himalaje. Dołączyła się do nas nawet grupa włoskich turystów z ich przewodnikami Elią i Boneyem. W ciągu tych dni zobaczyliśmy piękno Himalajów, zwiedziliśmy tysiacletnie klasztory w których do tej pory mieszkają mnisi, graliśmy w siatkówkę na 4500 m.n.p.m. piłką do nogi tuż obok klasztoru, najedliśmy się kilogramów pyłu, spaliśmy w spartanskich warunkach, tankowaliśmy samochód w najwyżej położonej na świecie stacji benzynowej, odwiedziliśmy klasztor w którym Dalajlama planuje spędzić emeryturę. Po tym wspaniałym tygodniu pojechaliśmy do Delhi. Moi towarzysze wracali do Polski, ja tymczasem ruszyłem do Rajastanu.
Przygodę z Rajstanem rozpocząłem od Jaisalmer, miasta położonego na środku pustynii Thar, do którego jechałem prawie 20 godzin pociągiem z Delhi. Zwiedziłem tam stary fort i piękne kupieckie „favele” czyli posiadłości dawnych najbogatszych mieszkańców miasta. Miasto samo w sobie odstrasza zapachem, brudem, fekaliami na ulicach i zachowaniem lokalnej ludności. Święte krowy na ulicach biją tutaj chyba rekordy ilości, jest ich tu więcej niż gdziekolwiek indziej widziałem w Indiach. Po obejrzeniu wydm pustynii Thar i podziwianiu romantycznego zachodu słońca (niestety bez Macareny), udałem się do Jodhpuru.
Jodhpur jest zwane także Niebieskim Miastem, ponieważ lokalna ludność do tej pory tradycyjnie maluje swoje domy na niebiesko. Jest tutaj także piękny fort dawnego maharadży Jodpuru. Wrażenie robią odciśnięte na ścianach fortu małe dłonie dziewcząt, które popełniły rytuał sati. Sati, obecnie zabronione, jest to rytuał w którym po śmierci męża, żona bądź żony nieboszczyka, rzucają się w płomienie stosu pogrzebowego. Ma to być ich dowód miłości do zmarłego męża i sposób na utrzymanie honoru rodziny.
Kolejnym przystankiem na mojej trasie po Rajastanie był Udaipur. Tutaj miałem szczęście. Otóż po raz pierwszy od ponad 10 lat, monsun napełnił jezioro w mieście w całości wodą. Dzięki temu mogłem podziwiać w pełni słynny pałac maharadży Udaipuru, usytuowany na środku jeziora. Obecnie pałac w większości przerobiony jest na ekskluzywny hotel i restaurację. Resztę stanowi rezydencja rodziny dawnego maharadży.
Ostatnim przystankiem w Rajastanie był Jaipur. Dotarłem tam nocnym autobusem. Wystawiono mnie praktycznie w środku nocy, w nieznanym mi w ogóle punkcie miasta. Po prostu przy jakiejś głównej drodze, nie wiadomo gdzie co jest, nikogo na ulicach poza bezdomnymi i żebrakami. Na czuja ruszyłem przed siebie. Tutaj zdarzyła mi się też pierwsza niemiła sytuacja w Indiach. W trakcie jak szedłem przez miasto, zaczęła mnie zaczepiać dwójka pijanych Hindusów. Jeden z nich był podstarzałym lady-boyem, drugi jakimś młodzikiem. Krzyczeli coś do mnie, nie reagowałem i przyspieszyłem kroku. W pewnym momencie ów lady-boy podszedł do mnie i próbował złapać mnie za tyłek. Tego było za dużo, automatycznie - nie myśląc, uderzyłem go pięścią w twarz, odskoczyłem i wyciągnąłem z kieszeni spodni nóż aby go nastraszyć. Sam byłem wystarczająco wystraszony, ale oni chyba bardziej. Mężczyzna, którego uderzyłem dostał krwotoku z nosa i uciekł ze swoim znajomym czym prędzej. Ja nabuzowany adrenaliną stałem chwilę z tym nożem w rękach niewiedząc co robić. W końcu, przypadkiem przejeżdżał rikszasz, który zabrał mnie na dworzec kolejowy. Po szybkim zwiedzeniu Jaipuru, udałem się do kawiarenki nternetowej aby porozmawiać z Macareną. Podzieliłem się z nią obawami co do nowych przepisów granicznych Indii, że jestem lekko chory, a zatem że mój trekking wokoło Annapurny stoi pod znakiem zapytania. W tym momencie zaproponowała mi abym przyjechał na ten ostatni miesiąc wakacji do Chile. Niewiele myśląc, po krótkiej analizie faktów zacząłem szukać biletu w zasięgu moich możliwości finansowych i go zabookowałem. Ponieważ do odlotu miałem kilka dni, postanowiłem jako ostatnie zobaczyć Taj Mahal i Agrę. Stamtąd, po podziwianiu Taj Mahal w promieniach wschodzącego słońca, udałem się do Delhi skąd przez Doha, Sao Paulo, Montevideo dotarłem do Santiago de Chile.
Pierwotnie mój planowany pobyt w Chile miał wynieść tylko miesiąc. Ostatecznie, po otrzymaniu wiadomości z Polski odnośnie moich studiów, postanowiłem zostać do końca I semestru i wrócić na II semestr, czyli w lutym. W czasie owego pół roku mieszkałem u Macareny. W międzyczasie udało mi się wyskoczyć na kilka małych okolicznych wyjazdów, oraz na dwa większe. Z okolicy Santiago, zwiedziłem Valparaiso, Santa Cruz w którym mieszka babcia Macareny, Isla Negra gdzie mieszkał chilijski noblista z literatury i kilka innych.
Pierwszy dalszy wypad zorganizowałem wspólnie z Macareną. Udalismy się na półnoć Chile do San Pedro de Atacama. Największe wrażenie najsuchsza pustynia na świecie robi o zachodzie słońca. Wówczas to okoliczne góry mienią się całą gamą kolorów.
Z Pustynii Atacama pojechaliśmy do Uyuni w Boliwii. Tutaj zobaczyłem jedno z najpiękniejszych miejsc w moim życiu – Salar de Uyuni, największe na świecie solnisko. Jest to potężne, wyschnięte jezioro pokryte w całości solą. W trakcie wycieczki odwiedziliśmy solne hotele (tutaj Gaudeamus był przede mną, bo nalepka firmowa już tam była:D), miejsce produkcji soli, małe gejzery, wyspę z największymi i najstarszymi kaktusami (ponad 5 metrów i 500 lat) oraz miesce gdzie żyją flamingi.
Następnie przez najwyżej położoną stolicę świata – La Paz, dojechaliśmy do Copacabany nad jeziorem Titicaca. Wyspa Słońca, na którą się udaliśmy, robi piorunujące wrażenie – stąd widać idealnie jak ogromne jest Titcaca – będące najwyżej położonym żeglownym jeziorem świata. Jednak bieg z jednego krańca wyspy na drugi, przy wysokości ponad 4000 m.n.p.m. nie należy do najmilższych. Z Copacabana Macarena wróciła przez Aricę do Santiago, ja natomiast ruszyłem do Peru.
Będąc zawiedzionym po zobaczeniu peruwiańskiej części jeziora Titicaca, postanowiłem obejrzeć najgłębszy kanion świata – Kanion Colca. Pomiarów jego głębokości dokonali polscy naukowcy, a także jako pierwsi, Polacy dokonali spływ raftingowego w tym kanionie. Z małej wioski Cabanaconde niedaleko jest do punktu widokowego Mirador del Condor. Tutaj można dostrzec ogrom i wielkość kanionu, oraz podziwiać największe ptaki świata – majestatyczne kondory.
Z braku czasu i pieniędzy, przez Tacnę i Aricę wróciłem do Santiago.
Przez następne kilka miesięcy poznawałem rodzinę Macareny, lokalne zwyczaje i życie. Pierwsze co mnie uderzyło to to, że nie mają oni centralnego ogrzewania w domach (a przyjechałem tam zimą z gorących Indii) oraz to, że po domach chodzą w butach.
Po kilku miesiącach siedzenia zorganizowałem sobie kolejny, tym razem samodzielny, wyjazd na południe Chile i Argentyny. Pierwszym przystankiem była największa wyspa Chile – Chiloe. Pogoda jednak niezbyt mi tutaj dopisywała więc szybko udałem się na dalekie południe do Patagonii, a mianowicie do Punta Arenas. Pokonawszy ponad 3000 km autokarem wzdłuż całej Argentyny w ciągu 30 godzin, z przyjemnością przywitałem koniec trasy. W samym Punta Arenas jest niewiele do zobaczenia, ale poza miastem jest ciekawa pingwineria. Przy urywającym głową przenikliwie zimnym wietrze, można podziwiać pingwiny w ich „naturalnym” – patrz stworzonym przez człowieka – środowisku.
Po dwóch dniach udałem się do miejsca moich dziecięcych marzeń, do krańca świata, czyli Ushuaia na Ziemii Ognistej. Nazwa wyspy wzięła się od tego, że gdy Magellan przybył na swoich statkach w te rejony, pod wieczór na brzegach dostrzegł setki palących się punktów. Były to ogniska palone przez lokalną ludność. Ushuaia urzekła mnie od samego początku. Dzień kończył się o 23:30, a zaczynał o 4:00, zatem udając się na imprezę człowiek wychodził w dzień i wracał do hostelu w dzień:D Tutaj można doświadczyć czterech pór roku w 20 minut. Wychodzi się z hostelu i świeci słońce, jest ciepło. Po 3 minutach robi się pochmurnie, temperatura spada i pada deszcz. W chwilę deszcz zamienia się w śnieg, by po 5 minutach znowu się przejaśniło ale pozostało chłodno. Góry wokoło miasteczka nie są wysokie, ale przez to, że wyrastają z poziomu morza, wydają się ogromne. W porcie miasteczka udało mi się złapać polską łódkę „Nasha Chata”, która oczekiwała na kolejną załogę, która miała płynąć na Antarktydę, a potem na półnoć do Buenos Aires. Porozmawiałem sobie trochę z bosmanem, panem Wojtkiem. Potem jednak przyleciała załoga, więc po przywitaniu się z nimi życzyłem im powodzenia i pożegnałem się. Dwa tygodnie później, będąc już w Santiago, dowiedziałem się że „Nasha Chata” natrafiła na jeden z najsilniejszych sztormów ostatnich lat w okolicach wejścia do kanału Beagle’a. Łódź się rozbiła, dwie osoby załogi zginęły. Był to dla mnie wielki szok, tym bardziej, że rozmawiało się i widziało tych ludzi 2 tygonie wcześniej całych i zdrowych.
Ostatnim punktem mojego wałęsania się po Patagonii był lodowiec Perito Moreno, koło miejscowości El Calafate w Argentynie. Jest to jeden z nielicznych na świecie lodowców, który nadal rośnie. Rejs statkiem pod lodowcem umożliwia dostrzeżenie prawdziwej wielkości tego niebieskiego giganta. Dźwięk pękającego i odrywającego się lodu pozostaje długo w pamięci podróżnika.
Po powrocie do Santiago, przeżyłem swoje pierwsze w życiu „letnie” Święta Bożego Narodzenia. Było to jedno z najmilszych wspomnień z Ameryki Południowej. Jako ostatni wypad przed powrotem do Polski, pojechaliśmy z Macareną do jej znajomej do La Sereny, miejscowości na wybrzeżu Pacyfiku.
W związku z tym, że nie chcieliśmy się już na tak długo rozstawać, Macarena zaoszczędziła pieniądze i postanowi ła ze mną przyjechać do Polski. W drodze do Europy zachaczyliśmy na jeden dzień o boskie Rio de Janeiro. W ekspresowym tempie zobaczyliśmy Jezusa na Corcovado, Głowę Cukru, dzielnicę Santa Teresa, kolorowe schody chilijskiego artysty Selarona, centrum karnawału czyli Sambodrom, a co najważniejsze opalaliśmy się i kąpaliśmy w Atlantyku na najsławniejszej plaży świata – Copacabanie.
Ostatecznie przez Salvador da Bahia i Frankfurt dotarliśmy do Polski. Macarena znalazła szybko pracę jako lektor języka hiszpańskiego, ja kontynuuje studiowanie. Obecnie wybieramy się razem ponownie do miejsca gdzie się poznaliśmy – do Tajlandii, a następnie Wietnam, Singapur, Borneo, Brunei. Kolejne 3 miesiące podróżowania. Widać oboje nie możemy bez tego żyć. I tak właśnie życie napisało mi scenariusz, którego bym w życiu nie wymyślił. Jednak jestem z takiego obrotu spraw jak najbardziej szczęśliwy i zadowolony. Czekam na kolejne ciekawe scenariusza od życia.
 

Mówią o nas

  • Idąc na kurs nie sądziłem, że student filologii polskiej (specjalność nauczycielska) i oligofrenopedagogiki może się aż tyle nauczyć. Jestem bardzo zadowolony z zajęć, na których nie było bzdurnych regułek czy też innych...Wojciech Abram (wojtektonie@interia.pl) Kraków
  • Prowadzący zajęcia w dobitny sposób przedstawił najważniejsze problemy. Było bardzo dobrze i ciekawie. Szkolenie w KrakowieKrzysztof Sendo

Nasze atuty

  • Ponad600

    Zorganizowanych wyjazdów i 6 000 szkoleń

  • 20 latna rynku

    Podróżujemy z Wami nieprzerwanie od 2003 roku

  • Gwarancja jakości

    Podróżujesz z pasją już od pierwszego dnia

  • 20

    20 wyspecjalizowanych przewodników